Sukcesy zawsze świetnie się sprzedają: dobrze się o nich pisze, ładnie wyglądają na zdjęciach i zawsze da się dorobić do nich jakąś wzruszającą historię. Trochę potu, trochę dramatu, jakaś łza w oku, ale koniec końców wszystko dobrze się kończy. No i super. Tyle że prawdziwe życie (a już szczególnie życie wspinacza) wcale tak nie wygląda.
O porażkach, błędach, blokadach i tym, jak coś po prostu nie idzie, mówi się znacznie rzadziej. Po prostu, gdy jesteś beznadziejny/-a, to nie ma o czym gadać. Nie roztrząsa się dzisiaj dlaczego coś się nie udało, bo to się nie klika. Bo kto by chciał czytać o tym, że przez trzy miesiące klepałeś ten sam projekt bez żadnego progresu, a jedynym Twoim postępem było to, że zmieniłeś patent… na jeszcze gorszy? Jednak jako wspinacze chyba najlepiej ze wszystkich wiemy, jak wiele można się nauczyć z porażek.
Dzisiaj chcę opowiedzieć Wam o czymś, co stanowi dla mnie clue całego naszego wspinania: o głowie. Bo nawet jeśli technika się zgadza, a forma na papierze wygląda kozacko – to gdy coś się zatnie w psychice, to nie ruszysz się z miejsca. I to niekoniecznie dlatego, że boisz się lotów, kontuzji albo wysokości. Czy spotkało Cię kiedyś coś takiego? Czy coś nieuchwytnego w głowie nie pozwalało Ci się wspinać?
Takie momenty blokady to moje największe wyzwania mentalne we wspinaniu. I dzisiaj Wam o nich opowiem. O takiej właśnie mentalnej stronie wspinania, o tym że jest trudna i że nie zawsze da się ten mental poprawić. Ale warto go zrozumieć choć trochę lepiej. Oto wpis o moich największych wyzwaniach mentalnych we wspinaniu.
Ignorowanie codziennego bagienka
Codzienność to potrafi nam przywalić z półobrotu. Nie zawsze jest dramatycznie. Czasem to po prostu seria mikro-problemów takich jak: tramwajarz, który zamyka Ci drzwi przed nosem, kubek kawy wylany na spodnie albo kolejna wiadomość typu „czy mogłaby Pani jeszcze raz przesłać ten załącznik?”. Niby pierdoły, ale potrafią skutecznie napsuć krwi.
My wspinacze na takie problemy mamy dobry sposób: idziemy na trening. Żeby się wypocić, wyładować i zapomnieć. Chodzi o to, by przenieść cały ten życiowy burdel na balda, gdzie przynajmniej wiadomo, gdzie jest chwyt, a gdzie stopień i że po prostu trzeba iść do góry. Na co nam terapia!: w końcu mamy wspinanie.
Ale czasem życie serwuje grubszy kaliber. Coś, co nie mija tak szybko. Coś, co wgryza się w głowę i zostaje tam na dłużej. Chora mama. Problemy finansowe. Śmierć kogoś bliskiego. To bardzo duże sprawy. Niemożliwe do rozwiązania, skomplikowane, smutne i zgniatające psychikę, jak pustą puszkę po piwie. To właśnie one wywołują w nas mentalne zmiany. Te zmiany mogą być tymczasowe lub permanentne. Mogą nas wycisnąć jak przerośniętą hiszpańską pomarańczę – zostanie po nas sok, który będzie miał piękny kolor, ale będzie gorzki i pełen pestek. I gdy męczą nas takie duże problemy, a nasza psychika się zmienia, to wtedy wspinanie może okazać się nie takie. Pojawi się lęk, może blokada, może niechęć. Albo takie uczucie, którego nie będziesz umiał/a nazwać.
I wtedy zrobi się trudno. Bo niby trenujesz, niby forma jest. Nogi silne, ręce trzymają, plan zrealizowany. Ale jak przychodzi co do czego, to stoisz pod drogą i… nic. Stopień jakby mniejszy, chwyt bardziej obły, słońce za ostre, podejście za długie. Twój asekurant zaczyna Cię wkurzać, choć jeszcze wczoraj był Twoim ulubionym człowiekiem. Wszystko Cię irytuje. Albo chce Ci się wyć.
Zjeżdżasz z tej drogi. Niby tylko sześć-plus, które przecież zwykle robisz to na rozgrzewkę. Ale dzisiaj – nie. Bo głowa mówi „nie” i ciężko Ci zdefiniować dlaczego.
A przecież miało być odwrotnie. Trening za Tobą, forma na papierze się zgadza, nawet jakaś życiówka treningowa była. A tu nic. W środku wszystko masz rozjechane. Wypełnia cię rozpacz, smutek, niechęć i nie potrafisz tych uczuć zwalczyć.
I najgorsze jest to, że często nie zauważysz, jak bardzo Cię to wszystko rozkłada. Wydaje Ci się, że masz nad sobą kontrolę. Że przecież jesteś świadomy/-a, że coś się dzieje, że „trzeba dać sobie czas”, „zresetować się w naturze”, „otoczyć dobrymi ludźmi”. Wspaniały pomysł! Ale od rzeczywistości, która jest rzeczywiście tragiczna nie da się tak uciec.
Mieliście tak kiedyś?

Moje doświadczenie – trip, który miał być petardą, a wyszedł… no właśnie
Pod koniec lutego 2022 wybrałam się na pierwszego w życiu długiego tripa typu „work and travel” do Hiszpani w okolice wybrzeża Costa Blanca. Pół roku solidnego trenowania pod przewieszenia. Mój plan był perfekcyjny.
Tylko że świat stwierdził, że chyba jednak nie teraz. Wyjazd zbiegł się z wybuchem wojny na Ukrainie, exodusem ludności ukraińskiej do Polski, wzrostem zagrożenia wojną nuklearną oraz pewnym problemem rodzinnym, który pojawił się niespodziewanie. Nie chciałabym wdawać się tutaj w szczegóły, więc skwituję ten problem rodzinny krótko: mój ojciec wplątał się w pewną sprawę finansową, która nie skończyła się dobrze. Najgorsze było to, że nie do końca wiedziałam „o co chodzi”, bo ojciec nie chciał mi nic powiedzieć. Zatem pomogłam mu jak umiałam, spakowałam się i wyjechałam do Hiszpani.
Noc przed wylotem? Zero snu, bo głowa odmalowała mi wizję rakiety, która zestrzeli mój samolot gdzieś nad Europą. Idealny mindset na start tripa, prawda?
Oczywiście: nic się nie stało. Lot był nudny, wynajęty dom z basenem przepiękny, a pogoda była słoneczna. Za to na wspinaniu: totalna kaszana!
Na piątkach i szóstkach nie potrafiłam się poskładać. W ogóle nie czułam się komfortowo. Nie było radości z widoków i z poczucia hiszpańskiego luzu. To był efekt zero flow: czułam się jak gruba gąsienica, którą ktoś przyspawał do liścia.
Na domiar złego zaraz po tygodniu pobytu pogoda zmieniła się drastycznie: spadła temperatura, pojawiła się wichura i ulewy non stop. Costa Blanca zamieniła się w Costa Kałuża, a ja weszłam tryb tylko „zdalna praca + hiszpańskie tapasy + sprawdzanie alarmów przeciwpowodziowych”.
Efekt? Wspinania było niewiele, a największym cruxem wyjazdu okazała się być blokada mentalna, a nie przewieszenia.
I wiecie co? Blokada puściła… gdy wróciłam do kraju, pogadałam z tatą i rozwiązaliśmy jego finansowy węzeł.
Morał? Czasem największe projekty są nie w skale, tylko w głowie. I dopóki ich nie opatentujesz, to nawet hiszpańskie słońce Ci nie pomoże.
Strach przed nieznanym – czyli momenty, o których chcesz zapomnieć
Są takie momenty w trakcie wspinania, że próbujesz zrobić ruch, grzebiesz palcem w dziurce, ciągle przestawiasz stopy i… nic. Nie idziesz dalej. Nie dlatego, że nie masz siły. Nie dlatego, że to nie Twój dzień. Po prostu mózg Ci mówi: „Nie idź tam, bo nie wiem co dalej”. Droga jest naprawdę fajna. Warun petarda. Magnezja sypka, buty nie uwierają, asekurant gotowy. A Ty… stoisz w mniej lub bardziej wygodnej pozycji i nie możesz się ruszyć.
Bo nie wiesz, co Cię czeka.
Bo to nie Twoja bajka, nie Twój ogródek, nie Twoje chwyty, nie Twoje patenty.
Bo akurat dzisiaj nie masz ochoty na „przygodę”.
Bo…właściwie nie wiesz dlaczego…
Strach przed nieznanym we wspinaniu ma tysiąc twarzy. Czasem to będzie nowa skała, czasem nowa wycena, czasem inny styl niż Twój ulubiony, a czasem po prostu nowy ruch. A to czego wielu z nas boi się najbardziej, to nowość. Czy będzie fajnie, czy będę umiał, czy się nie zbłaźnię, czy to coś dla mnie, czy mi się uda? Boimy się irracjonalnych rzeczy. Dlatego często np. wspinanie w stylu OS wygląda dla obserwatora koślawo lub bardzo trudno. Bo wspinający nic nie wie o drodze. Bo nie zoptymalizował ruchów i wspina się jak umie w danej chwili. Bo po prostu próbuje przeżyć.
O wiele łatwiej jest wracać do tego, co znane. Do rejonu, który już masz rozklepany, do drogi, którą robisz na każdej rozgrzewce, do patentu, który wiesz, że zadziała. A wszystko inne, nawet jeśli kusi, to czasem budzi irracjonalny lęk. Bo może się nie uda. Bo może będzie trudniej. Bo może zaboli ego.
Dla mnie strach przed nieznanym to nie jest lęk przed życiem. To nie ten dramatyczny, filmowy strach. To ciche, malutkie poczucie, że nie. Jest jak delikatne dotknięcie piórkiem, jak pierwszy łyk wody o poranku. To małe, ale potężne uczucie, które mówi „halo, jestem tu, a Ty nigdzie nie idziesz”
Czasem wygrywam z tym uczuciem. Czasem przegrywam.
Ale zawsze, kiedy je zauważam – wiem, że to właśnie ten moment, który jest bardzo ważny. To moment istnienia lub nie istnienia na drodze. Bo zawsze możemy drogę zrobić lub nie.

Niepewność – czyli wszystko niby gra, ale jednak coś nie trybi
Znacie to uczucie, kiedy trzymacie chwyt i niby wszystko jest okej, ale ciało mówi: „ja bym się tego nie trzymała”? Technicznie się zgadza. Patent wygląda jak z instruktorskiego podręcznika. Siła jest. Warun też. Ale w głowie jakby ktoś włączył cichy alarm: to nie jest dobry pomysł.
Niepewność we wspinaniu potrafi być bardziej paraliżująca niż brak formy. Bo formę można wytrenować. A niepewność? Ona się czai.
Na przykład w takich sytuacjach:
- Ruch wygląda banalnie, ale ręka nie chce puścić poprzedniego chwytu.
- Stopień jest spoko, ale stoisz na nim jakbyś miała zaraz zejść z oblodzonego krawężnika w kapciach.
- Gdzieś tam wyżej coś się świeci, może klama, ale droga między „teraz” a „tam” to czarna dziura.
- Wspinasz się płynnie, ale nagle przestajesz wierzyć – „ten stopień chyba nie jest ok”, „ten chwyt zaraz odpadnie, a ja razem z nim”, „nie mam tyle siły żeby pociągnąć z tej krawądki”
Niepewność potrafi zamieszkać w mięśniach. Czujesz się fizycznie nie tak, jak miało być. Jesteś nie do końca rozgrzany/-a, nie do końca silny/-a, niby nic konkretnego się nie dzieje, ale nie jesteś sobą. A jak nie jesteś sobą, to żaden crux Cię nie pokocha.
W takich momentach wspinanie zmienia się w dialog. Ty i Twoje Ego. Ego mówi: „Idź, będzie fajnie, bo to świetna droga”. Ty mówisz: „Nie wiem, nie jestem pewna. Nie dam rady.”.
Niepewność ruchu, niepewność decyzji, niepewność własnych umiejętności: to wszystko siedzi gdzieś pomiędzy czwartym a piątym metrem nad ziemią. Tam, gdzie nie ma już odwrotu, ale jeszcze nie widać końca drogi.
Moje doświadczenie czyli kiedy tonę w niepewności
Nie wiem jak Wy macie, ale ja zawsze na początku każdego sezonu skalnego, na pierwszych wyjazdach, przy pierwszych prowadzeniach, pływam w niepewności. Wręcz się w niej topię.
A bo to ruch nie taki i chyba nie umiem.
A czy lepiej zgina mi się prawa czy lewa ręka?
Dlaczego te stopnie są takie śliskie. I małe. Muszę chyba mocno dociskać stopy…
Te roślinki na wszystkich stopniach mnie denerwują.
Na pewno spadnę, jak to chwycę, bo tutaj skała wygląda na kruchą. Może to opukam najpierw..?
Takie narracje ciągle prowadzę w swojej głowie na początku sezonu. Większość z nich jest irracjonalna i staram się nad nimi panować. W sumie dość szybko one znikają. Po 2-3 wyjazdach zazwyczaj nie ma już po nich śladu.
Najgorsze jest, gdy taka niepewność wraca w środku sezonu skalnego. Nie wiadomo czemu. Po prostu robisz sobie drogę, wszystko współgra, masz tzw. flow. Aż tu nagle zazwyczaj w trudniejszym lub bardziej ryzykownym miejscu coś Ci mówi, że teraz nie. Ten chwyt nie wygląda na gody zaufania, pomimo, że był już wcześniej macany. A na wprost jest za daleko. Poza tym nie ma tu stopni i w ogóle jest kijowo.
Wraca narracja. I w sumie nic na to nie mogę poradzić. Czasami wyciszam narrację poprzez szybki atak na ruch. To pomaga.
U mnie chyba działa to, że po prostu nie przestaję i nie daję sobie czasu na rozważanie.
Przebodźcowanie – czyli kiedy wspinania było za dużo, a układ nerwowy mówi „ja już wysiadam”
Wspinanie to super sprawa: wiadomo. Ale nie oszukujmy się: to też sport, który nie wybacza nadmiaru. Bo w którymś momencie nawet największy psychofan skał będzie mieć dość zapachu butów wspinaczkowych, ściągania liny i pytań w stylu: „A co robisz jutro? Jedziemy na ten sam projekt czy w nowy rejon?”
Bo czasem jest po prostu za dużo.
Za dużo bodźców.
Za dużo myślenia o wspinaniu.
Za dużo presji, żeby wykorzystać warun.
Za dużo ludzi, dźwięków, krzyków z sektora obok.
Za dużo własnych myśli.
I przyjeżdżasz w skały, bo miało być dziś rekreacyjnie. Bo to był czas na łatwiaki. I niby miała być radość, natura, „flow” i fajne widoczki. Ale jednak jest jak w zatłoczonym centrum handlowym w grudniu, gdy każdy coś chce, ktoś krzyczy „blok!”, ktoś tłucze ekspresami. A Ty stoisz z liną w ręce i czujesz, że masz ochotę uciec w krzaki i nigdy nie wracać.
Układ nerwowy to nie maszyna. Nie da się go zaprogramować na śmierdyliard dni ciśnięcia na maksa. Przebodźcowanie to nie tylko zmęczenie: to stan, w którym czujesz, że już nie możesz. Czujesz obrzydzenie do wszystkiego. A najbardziej do wspinania i dotyku skały.

Moje doświadczenia – czyli gdy skałowstręt osiągnął apogeum
Zdarzało mi się to rzadko – może ze 2-3 razy.
Jeden z moich pierwszych razy przebodźcowania to wyjazd z koleżankami na 4 dni wspinania po łatwym na Jurze. Powiedziałam sobie: „spoko opcja, dam radę, w końcu w łatwe drogi, to nic wyzywającego. No i do tego świetne towarzystwo, fajna pogoda i piękne widoki. Będzie wspaniale!”.
Trzeciego dnia po południu myślałam, że się zastrzelę.
Czwartego dnia robiłam wszystko, żeby się nie wspinać. Bolały mnie palce, mięśnie stopy i powieki. Nie mogłam myśleć. Nie mogłam dotykać skały.
Po wyjeździe nie wspinałam się 10 dni. I muszę podkreślić, że gdy porządnie odpoczęłam fizycznie, to byłam w stanie wspinać się znowu po ok. 3 dniach od wyjazdu. Ale głowa mówiła tylko: „Nie!”, a ja odpuściłam. I potem do końca sezonu wspinałam się już regularnie bez żadnego przebodźcowania.
Innym razem pojechałam na kolejny: 4 już w tygodniu dzień wspinaczkowy (ale nie pod rząd) na wspinanie tzw. metrów, a więc wspinanie na ilość. W planie mieliśmy zrobienie co najmniej sześciu szóstkowych długich dróg. Po drugiej drodze zjechałam i powiedziałam partnerowi, że ja już kończę.
Mój mózg oszalał. Wszystkie czerwone lampki miałam zapalone. Każdy neuron krzyczał: „umieram!”. Chciałam wymiotować. I byłam spocona jak po biegu maratońskim. Odpuściłam. Zrobiłam tydzień przerwy.
Wtedy powrót do wspinania po przerwie nie był bolesny. Był świeży jak rosa o poranku i pachniał dopiero, co skoszonym sianem. Potem było pięknie.
I wiecie co? Myślę, że to przebodźcowanie jest okej. Może zdarzyć się każdemu.
I dlatego czasem naprawdę warto odpuścić na jakiś czas. Zjechać z drogi nie dlatego, że boli Cię palec, tylko dlatego, że boli Cię mózg. I po prostu usiąść. Przejść się po okolicy. Zjeść coś dobrego. Posłuchać muzyki. Poleżeć na kocu. I nie myśleć o wspinaniu.
Wspinanie jest super. Ale nie musi być zawsze.
„Czy mój roczny syn jest bezpieczny, gdy się wspinam?”
Nie każdy strach we wspinaniu da się oswoić. Są takie, które nie kończą się po zrobieniu trudnego ruchu, nie milkną po zjeździe z drogi, nie znikają z ciała po reście.
Jeden z nich dopadł mnie, gdy zostałam mamą. A właściwie nie „dopadł” – on po prostu wszedł ze mną w skały bez pytania. Siedzi ze mną w samochodzie, kiedy jadę w skały. Idzie ze mną pod skały. I cały czas siedzi za uchem i szepce: „Czy mój syn jest bezpieczny, kiedy ja się wspinam?”
I nie chodzi tu tylko o praktyczne zabezpieczenia, opiekę, jedzenie, plan B i plan C. Chodzi o ten irracjonalny, podskórny lęk. Że coś się może stać. Że popełnisz błąd. Że coś Ci się stanie.
Bo wspinanie to sport piękny, ale nie ściemniajmy – jest też ryzykowny.
A Ty jesteś już nie tylko sama/sam. Jesteś czyjąś mamą. Albo czyimś tatą.
Wiadomo, że masz prawo do pasji. Do oddechu. Do ruchu, który kochasz. Do przyrody, której doświadczasz w skałach. Ale z tyłu głowy siedzi mały głosik i szepce: „Czy to nie jest aby nazbyt egoistyczne? Czy to dobrze, że jadę na kilka dni w skały, zostawiając moje dziecko z kimś innym? Czy to na pewno jest okej, że wiszę dziesięć metrów nad ziemią, wiedząc, że ktoś na mnie czeka na dole – dosłownie z wyciągniętymi rączkami?”
Ten lęk nie dotyczy trudności drogi. On dotyczy odpowiedzialności. I to jest ciężar, którego nie mierzy się w kilogramach, tylko w miligramach emocji, które atakują Cię codziennie.
Ale wiesz co?
Wspinanie daje mi też coś bardzo ważnego. Siłę. Przestrzeń. Zdrowie fizyczne i psychiczne. To nie ucieczka. To powrót. Do siebie, żebym mogła w pełni wrócić do niego, do mojego dziecka.
Nie przestałam się bać. Ale nauczyłam się, że mogę mieć dwa bieguny w sercu jednocześnie: miłość do wspinania i bezgraniczną troskę o moje dziecko.
I kiedy schodzę ze ściany, zdejmuję uprząż i wracam do domu: wiem, po co to wszystko. I komu chcę powiedzieć – „Mamusia jest zawsze sobą i nigdy siebie nie zgubiła”.
Na koniec o tym, że nie zawsze trzeba być twardzielem
Wszyscy znamy tę narrację: wspinanie to prawdziwa siła, pokaz mocy mięśni, wyrzeźbiony core i stalowe nerwy. Ale prawda jest taka, że nawet najlepiej przygotowane ciało nie zajedzie daleko, jeśli głowa powie „nie dziś”.
Ten wpis był właśnie o tym: o dniach, kiedy mentalnie nie dajesz rady.
Bo masz za dużo w głowie.
Bo życie się wali.
Bo nie wierzysz w siebie.
Bo się boisz.
Bo jesteś zmęczona/y, przebodźcowana/y, niepewna/y.
Bo jesteś mamą albo tatą i musisz być odpowiedzialna/y.
I wiesz co?
To wszystko jest w porządku.
Nie jesteś przez to słabsza/y. Nie jesteś mniej wspinaczkowa/y. Jesteś po prostu człowiekiem.
Wspinanie uczy pokory. Ale też daje przestrzeń, by te wszystkie mentalne demony oswajać. Czasem dzieje się tak przy pomocy wspaniałych ruchów wspinaczkowych, czasem po prostu podczas „bycia” pod skałą, czasem… odpuszczenia, gdy jest to konieczne.
Jeśli coś z tego wpisu rezonuje w Tobie, to znaczy, że nie jesteś sama/sam. I że w tym całym wspinaniu, poza trudnościami i „cyferkami”, jest też miejsce na niedoskonałość. Na wątpliwości. Na zatrzymanie się.
A potem, jak już będziesz gotowa/y, to wrócisz. I zrobisz tę cholerną drogę. Może nie dzisiaj. Może nie jutro. Ale kiedyś na pewno.
Do zobaczenia w ścianie. Albo pod nią.
Z głową, jaka by nie była.
Inne wpisy
Zawsze sobie wyobrażałam, że powrót do formy sportowej po porodzie, to nie jest nic trudnego ani szczególnie wymagającego. W końcu ma się …
Czasami podczas wspinania odczuwam strach. Tak zwyczajnie, po ludzku boję się, ale mimo tego jednak idę się wspinać. Ciągle ciągnie mnie pod …
Znajdź kurs dla siebie